18 lipca 2012

Sałatyka z ciecierzycą i kuminem

Jakoś tak wygląda na to, że ciecierzyca to mój ulubiony strączkowiec. Dziś znowu w roli głównej, z miłymi dodatkami. Aromaty arabskie, zapamiętane z wyprawy do Syrii. Próbowałam odtworzyć smak tamtejszej sałatki zwanej "fattoush" a może też i innych rzeczy, które jakoś tak zlały mi się w jedno ogólne wspomnienie arabskiego jedzenia. Tuż przed powrotem do Polski kupiłam wtedy kilka mieszanek przypraw, trochę na oko, trochę na węch. Arabskie nazwy niewiele mówiły, a sprzedawcy głównie skupiali się na tłumaczeniu, że jest "very cheap" i że "special for me". W jednej z nich się zakochałam na zabój i używałam od wielkiego święta (nie chciałam zużyć za szybko), dopiero później zorientowałam się, że to co nadaje ten wspaniały smak i zapach to kumin. Teraz używam więc kuminu, choć to nadal nie to samo. Do Syrii niestety na razie trudno byłoby się wybrać i strach trochę, a szkoda..

     Zdjęcie jedno i marnej jakości, braki oświetleniowe.

W każdym razie: Sałatka z ciecierzycą i kuminem:

Składniki:
100 g suchej ciecierzycy
2 pomidory
spory kawałek ogórka
1/4 cebuli
kilka kostek fety (wedle uznania)

Sosik:
niedużo oliwy
2 łyżki soku z cytryny
2 ząbki czosnku
łyżeczka kuminu
łyżeczka suszonej mięty

Ciecierzycę moczę na noc a następnego dnia gotuję przez około 2-3 godziny. Odcedzam. Pomidory kroję w kostkę, ogórka w plasterki, cebulę w piórka. Mieszam warzywa razem z ciecierzycą, dodaję fetę.
Składniki sosu mieszam dokładnie razem, a potem dodaję do sałatki. Mieszam i jem.

Sałatka jest świetna. Sycąca i białkowa, świeża i lekka jednocześnie. Kumin i mięta rewelacyjnie współgrają i nadają całości smak Bliskiego Wschodu. Szczerze polecam.

15 lipca 2012

Roladki z bakłażana



Wracaliśmy z małego wypadu poza miasto. Godzina 17, od śniadania brzuchy puste, szybka kalkulacja tego, co mamy w lodówce. Bakłażan, pomidory, mozarella. Przebłysk inwencji, szczypta idei i o to jest, decyzja podjęta - bakłażanowe zawijańce. Przepis własny, wymyślony na małym, zapyziałym dworcu kolejowym podczas półgodzinnego czekania na pociąg.


Bakłażanowe roladki:

Składniki:
(2 porcje)

1 bakłażan
1 pomidor pokrojony w plasterki (do roladek)
2 pomidory pokrojne w kostkę
mozarella
listki bazylii
1/4 cebuli pokrojonej w kostkę
oregano
pieprz, sól

Bakłażan kroję wzdłuż w cienkie plastry (okokło 1/2 cm grubości). Smażę partiami na patelni, posypując oregano i odrobiną soli. Usmażone plastry przekładam na talerz wyłożony ręcznikiem kuchennym (by odsączyć niepotrzebny tłuszcz). Na szerszą stronę każdego plastra kładę kawałek mozarelli, kawałek pomidora i bazylię (ilość listków dowolna). Zwijam roladki, kierując się od szerszego końca do węższego.
Na odrobinie oliwy szklę cebulę, dodaję pomidory i oregano. Podduszam kilka minut i delikatnie wkładam na patelnię roladki. Trzymam jeszcze chwilę na ogniu tak, by pomidory zabulgotały a bakłażany były ciepłe.
Podaję natychmiast, w mojej wersji razem z kaszą jęczmienną.
Re we la cja.


13 lipca 2012

Plantain'y w mleku kokosowym



No tak, znowu różne ważne sprawy odciągnęły mnie od pisania. Czasem robienie planów obraca się przeciwko nam a świat kpi sobie z tego co ustalamy i daje prztyczka w nos.
Wracam jednak i tym razem prezentuję to, w co Holandia bogata. Nie sery mam na myśli, nie tulipany i tęczowe flagi ale jedzenie z mnogości krajów i kontynentów. Pewnie z racji tego, że w Amsterdamie mieszkają przedstawiciele wszystkich narodowości świata (!), miasto obfituje w różne różności, niespotykane w Polsce na większą skalę. Sklepy azjatyckie rozrosły się w dzielnicy chińskiej, koło Nieuwmarkt i na Zeedijk (można w nich dostać największe zupki chińskie jakie kiedykolwiek widziałam i wielkie bloki tofu za grosze), arabskie warzywniaki obsadziły większość ulic (nawet w ścisłym centrum jest sklep arabski z napisami zrozumiałymi jedynie dla muzułmanów) a afrykańskie stoiska z przysmakami z czarnego lądu atakują na targach. Ale i tak ich wszystkich na głowę bije pewien pan z Albert Cuyp Market, sprzedający ze swojego niewielkiego kramiku warzywa, których wcześniej nie widziałam na oczy. Albo widziałam, ale na zdjęciach więc się nie liczy. Pewnego razu zaopatrzyłam się u niego w przerośnięte, kanciaste banany, zwane po angielsku plantain (nie mam pojęcia jaka jest ich polska nazwa i nigdzie nie mogłam tego znaleźć - ktoś wie?). Zrobiłam mały rekonesans i już wiem, że plantain'y należą do rodziny bananów, jednak różnią się od swoich słodkich kuzynów pod kilkoma względami. Są twardsze, dłuższej, mają też grubszą skórkę. Nie są słodkie (surowe przypominają w smaku ziemniaki) i używa się ich jak warzyw, nie jak owoców.Nie można jeść ich na surowo (chyba że są bardzo dojrzałe), można je za to gotować, piec, smażyć, grillować i dusić. Bardzo popularne są na Karaibach, gdzie dodaje się je do wielu posiłków tak, na takiej zasadzie jak my dodajemy ziemniaki. Bogate w witaminę A, C, potas i błonnik. Tyle z faktów.
Potem przyszedł czas na sprawdzenie faktów w rzeczywistości i degustację.

Przepis na moje plaintainy pochodzi z książki Arto de Haroutuniana "Classic vegetarian cookery" (którą bardzo polecam!), z moimi modyfikacjami.

     (piękny kolor!)

Plaintain'y w mleku kokosowym

Składniki:
(2 porcje)


2 plajntajny
1/2 cebuli
2 ząbki czosnku
1 puszka mleka kokosowego
1 łodyga trawy cytrynowej
po 1/2 łyżeczki kuminu, curry, mielonej kolendry i kardamonu
sól i pieprz

Plaintainy obieram ze skórki (moja odchodziła bardzo ciężko, poprosiłam o pomoc silną męską rękę) i kroję najpierw wzdłuż na pół a potem w półcentymetrowe plasterki. Na patelni na średnim ogniu rozgrzewam oliwę, dorzucam przyprawy, zgniecioną trawę cytrynową, cebulę chwilę mieszam i dodaję plantainy. Podsmażam przez około 4 minuty*. Dodaję wyciśnięty przez praskę czosnek a potem stopniowo dolewam mleko kokosowe, zmniejszam ogień i pozwalam daniu pryczyć się swobodnie przez 30 minut*. Zdejmuję z ognia gdy plantainy są względnie miękkie, oprószam czerwoną papryką i podaję.
*zalecane przez autora przepisu






Komentarze:
1) w moim przypadku kolejne kroki bardzo się wydłużały. Zamiast 4 początkowych minut wyszło mi chyba z 10, a potem zamiast pół godziny trzymałam wszystko na ogniu z 45 minut. Mimo to plantainy były twardawe.
2) Przepis tak naprawdę jest zupełnie zmieniony, więc nie podawałam tutaj oryginału. Odsyłam do niego na 135 stronę tego cudnego wydawnictwa
3) Plantainy zdecydowanie nie podbiły mojego serca. Danie było niesamowicie sycące, ale zdecydowanie czegoś mu brakowało. Same warzywa smakowały trochę jak ziemniaki, chociaż po chwili różnica była wyczuwalna. Mimo to jest to miła odmiana od innych obiadowych węglowodanów, polecam wypróbowanie :)



1 lipca 2012

Owocowy miks!




Postanowienie trwa. Z tej okazji dziś na śniadanie serwujemy koktajl. Mango, banan i truskawka. Truskawki w Holandii są jakoś mało popularne. Nie ma co mówić o sprzedawaniu ich na kilogramy - raczej na 200 gram. Małe pudełeczka za 10 zł.  Jest to więc dla nas nielada rarytas i aż chce się delektować nim w postaci czystej, nieprzetworzonej. U mnie w domu sezon truskawkowy zawsze był (jest) niecierpliwie wyczekiwany i kiedy już się zacznie codziennie przynoszona jest łubianka owoców. Ciekawa jestem czasem co Holendrzy powiedzieli by na takie truskawkowe obżarstwo i na truskawki sprzedawane przy zakurzonej drodze, prosto z samochodów a nie w eleganckim, plastikowym pudełeczku prosto spod halogenowej lampy.






Składniki:
1/2 mango
1/2 banana
5-7 dużych truskawek
2 łyżki płatków owsianych zalanych wrzątkiem i odstawionych do namoknięcia
odrobina mleka/jogurtu

Wiadomo, owoce kroję w kostkę, dolewam trochę mleka/jogurtu, dorzucam płatki i miksuję. W razie potrzeby dolewam więcej mleka. Gdybym miała świeżą miętę to też bym wrzuciła.
Nie użyłam cukru/miodu. Truskawki o tej porze roku są wystarczająco słodkie, nie mówiąc o mango i bananach, które są słodkie zawsze :)



30 czerwca 2012

Brokułowo

Ostatni miesiąc minął pod hasłem wzmożonej pracy, egzaminów, ton skryptów i kserówek. Wyklarowały się zaskakujące plany wakacyjne. Ostatnie tygodnie w Amsterdamie spędzane wyjątkowo intensywnie. Jednym słowem, brak czasu, mało snu, dużo działania.
Nie wiem czy to przez to, czy przez moją niską odporność albo jakieś magiczne fluidy fruwające w holenderskim powietrzu, ale po raz kolejny w ciągu ostatniego pół roku złapałam koszmarną infekcję. Strasznie to utrudnia życie, męczy, przeszkadza i spowalnia. Niestety nie mogę powiedzieć, żeby to było dla mnie coś nowego. Choruję bardzo, bardzo często. Zwykłe przeziębienie ciągnie się u mnie tygodniami a katar raczej nie daje mi spokoju. Zaczęłam rozkmniać sprawę od wielu stron (jestem już domorosłym specjalistą od górnych dróg oddechowych, chorób, bakterii i wirusów), że może to, może za mało snu, może wiatr, może jakaś bakteria siedzi w organizmie i nie chce zdechnąć, za to ciągle coś psuje. Niestety, nie wymyśliłam nic mądrego - wolę raczej oddać się w dobre ręce lekarskie, które będą posiadały więcej wiedzy niż ja (te ręce oczywiście :) ). W międzyczasie usłyszałam (jak zwykle w takich sytuacjach) kilka mniej/bardziej śmiałych opinii, że mięso wspaniałe przyniosłoby tu ratunek. Że bez mięsa to bez odporności, że mięso - witamina, mięso dobre na wszystko. I tak sobie pomyślałam, że faktycznie w mojej diecie czegoś brakuje. Nie, nie mięsa. Ale że jednak tych warzyw coś mało. Że jak już są, to w towarzystwie makaronu, ryżu i najlepiej przerobione na paciajowaty sos. Że zup mało, świeżyzny też. Za to dużo serów, węglowodanów i tego typu pyszności. Zmotywowana żywiołową dyskusją na ten temat z M. postanowiłam trochę przeorganizować dietę. Więcej surowego, mniej zapychaczy. Więcej owoców na śniadanie, mniej jajecznic. Więcej dobrych napojów, mniej kaw. Więcej orzechów, mniej sera. Mam zamiar poważnie się do tego przyłożyć, więcej myśleć nad tym co jem, poznawać nowe i unikać starego. Więcej różnorodności jednym słowem i ahoj przygodo!



Dziś z serii "per jedzenie ad zdrowie" zupa brokułowa. Taka zupa to nadal nie sałatka, ale jakoś zdrowiej mi wygląda niż makaron z sosem :)

Składniki:
750 g broukła
3 marchewki
1 cebula
2 ząbki czosnku
pół łyżeczki gałki muszkatołowej
2 łyżeczki świeżego tymianku/ pół łyżeczki suszonego
1,5 litra bulionu warzywnego
kilka listków bazylii
sól, pieprz
jogurt naturalny

Przygotowuję bulion: do 1,5 litra wrzątku wrzucam kostkę warzywną, mieszam, odstawiam.
Cebulę kroję w kostkę, brokuły dzielę na małe różyczki, marchewkę na spore, kilkucentymetrowe kawałki, czosnek przeciskam przez praskę. Warzywa wrzucam do garnka na rozgrzaną oliwę. Mieszam, dodaję przyprawy. Po 2-4 minutach zalewam wszystko bulionem (warzywa powinny być nim przykryte), zagotowuję. Następnie zmniejszam ogień i gotuję około 20 minut, aż brokuły będą miękkie. Pozwalam zupie ostygnąć przez 10 minut. Po tym czasie wyławiam marchewki i miksuję resztę (marchewki zabrudziłyby zielony kolor). Marchewki kroję w plasterki i wrzucam do gotowego kremu. Posypuję posiekaną bazylią, solę i pieprzem. Czasem dodaję też łyżkę jogurtu naturalnego
Smacznego i zdrowego!

2 czerwca 2012

Tarta z pieczoną papryką



Zgodnie z planami i oczekiwaniami ostatniego tygodnia dzisiaj robiłam tylko to, na co miałam ochotę. Leniwy sobota. Zbieranie okruchów z minionych dni, nadawanie im sensu i struktury. Myślenie nad kolejnymi. A w międzyczasie kulinarne zen.
Na takie chwile, kiedy wszystko płynie wolno dobre jest dla mnie jedzenie, które wymaga przygotowań w fazach. Płynę sobie wtedy między kolejnymi czynnościami, tu upiekę paprykę, tam coś pokroję, poczekam, doprawię, wyrobię, i znowu czekam...A podczas czekania masa rzeczy, o których można myśleć. Przypływa, przepływa i odpływa.

Dziś quiche. Quiche z przepisu z Kwestii Smaku. Pozmieniałam to i owo, więc podam przepis - już z moimi wymysłami. Oryginał w linku. Doskonały był (była? było?) ten (ta? to?) quiche, doskonały do robienia różnych rzeczy na raz i gotowania między nimi.





Quiche z pieczoną papryką i fetą


Składniki:
(mój prodiż ma średnicę ok. 26 cm, więc na wszelki wypadek powiększyłam ilość ciasta o 1/3, pozmieniałam też proporcje nadzienia)

250 g mąki (użyłam 200 g pełnoziarnistej pszennej i 50 g zwykłej pszennej)*
150 g masła
1 jajko
1 łyżeczka soli

3 spore czerwone papryki
5 jajek
sól, pieprz
125 g mozzarelli
170 g fety
100 śmietany (gęstej, kwaśnej 12% lub 18%, ja użyłam 30% - udało się)
2 ząbki czosnku, wyciśnięte (to moja inwencja)
świeże zioła: sporo (naprawdę sporo, myślę że prawie 2 łyżki każdego) posiekanej pietruszki, tymianku i bazylii (mrrr!)
1 łyżeczka suszonej papryki



1) Najpierw zajęłam się papryką - w prodiżu takie cuda jak pieczenie warzyw trwają dość długo.     Przekroiłam każdą na pół, usunęłam gniazda nasienne i wrzuciłam do grzania. Kiedy papryki powoli skwierczały zajęłam się ciastem. Do miski wsypałam mąkę, masło pokrojone w kostkę, jajko i sól. Szybko zagniotłam wszystko w kulę, zawinęłam w folię i na godzinę wrzuciłam do lodówki.

2) Paprykom podpieczenie się zajęło około 30 minut. Kiedy były już gotowe, wyjęłam, odsączyłam z nieodparowanej wody (prodiż!) wrzuciłam do foliowej torebki, potrzymałam 10 minut, skórkę obrałam, paprykę pokroiłam w kostkę, odstawiłam.

3) Teraz nastał błogi czas przerwy (czekanie na ciasto i czekanie aż wystygnie prodiż tak, by można go umyć i przygotować na tartę - nie ma lekko na nie swoich włościach). Taki czas wykorzystujemy na rozmyślanie, czytanie (nie zagapić się z ciastem tylko), patrzenie, snucie się też jest całkiem dobre.

4) Po godzinie wyjęłam ciasto z lodówki, wylepiłam nim dokładnie prodiż starając się zrobić jako takie ranty dla quiche. Ponakłuwałam widelcem by ciasto za bardzo nie urosło i wrzuciłam w grzanie na ok. 30 minut

5) W tym czasie szybko przygotowałam nadzienie: w misce rozmieszałam jajka, doprawiłam solą i pieprzem. Dodałam oba sery, śmietanę, zioła i czosnek i paprykę. Wszystko dokładnie wymieszałam a następnie wylałam na podpieczony spód. Całość zapiekałam jeszcze koło 40 minut.

Quiche jest obłędny. Bardzo aromatyczny (zioła!) i bardzo delikatny (choć dodatek czosnku przydał mu trochę pikanterii ;) ). Zdecydowanie lepszy na zimno (taka opcja wygrała w głosowaniu) niż na ciepło, choć w tej drugiej postaci też niczego sobie. Do tego jakaś zielenina, kieliszek białego wina i można celebrować dobrą sobotę. Na zdrowie!






A dziś wieczorem...

...będzie intensywnie (w zapachu), delikatnie (w smaku) i...i gorąco. Prodiż znowu się spisał :)

***


1 czerwca 2012

I powiało latem...




...niestety tylko w mojej wyobraźni. Ale nawet w niesprzyjającej aurze miło jest sobie pomarzyć o letnim wieczorze, tarasie, zapachu ognia i dymu. Świerszczach i żabach dających koncert na dwa głosy. Mgle snującej się po łąkach, mocnym zapachu roślin i chłodzie wślizgującym się podstępnie pod jeszcze-cienkie-ubranie. Nostalgia, znowu się pławię w sentymentach.
W takich chwilach najlepszym wyjściem jest zapewnić sobie małą namiastkę marzenia. Namacalną, fizyczną, nieulotną. Tak jak i dziś ja zrobiłam...



Cukinia z fasolką szparagową
Składniki:
(2 osoby)

2 garści fasolki szparagowej
spory kawałek cukinii (niecała duża)*
1 cebula
oregano, bazylia, tymianek
pieprz i sól do smaku
oliwa

* u mnie wymieszana zielona i żółta - ta ostatnia to coś niesamowicie dobrego :)

Z fasolki odcinam końcówki i krótko obgotowuję we wrzącej wodzie (tak, by była już miękka, ale nadal zwarta). Cukinię kroję najpierw w poprzek w około 10-centymetrowe kawałki, a następnie wzdłuż - na ćwiartki. Dzięki temu uzyskuję całkiem spore, miłe dla oka słupki. Cebulę kroję w ćwiartki.
Do prodiża lekko wysmarowanego oliwą wrzucam warzywa, posypuję ziołami, solą i pieprzem, polewam odrobiną oliwy i wszystko mieszam razem tak, by składniki połączyły się ze sobą. Piekę około 30 minut, w zależności od mocy grzania. Oczywiście w przypadku szczęśliwych posiadaczy piekarnika wystarczy forma żaroodporna, 180-200 stopni i 20 minut zamiast 30.
Można zjadać same, w towarzystwie białego wina. Można potraktować jako solidniejszy obiad i zjeść z węglowodanem. Ja wykorzystałam kaszę.
Warzywa przygotowane w ten sposób są bardzo delikatne, aromatyczne i...letnie. Jakoś bardzo pasują mi też na grilla...do sprawdzenia w lipcowe wieczory.

Dobranoc!





29 maja 2012

Rabarbarowy omlet.

Jak obiecałam wczoraj, tak prezentuję dzisiaj. Omlet nad omlety, przepis przekazywany wzdłuż  (z pokolenia na pokolenie) i poprzecznie (w ramach pokolenia) w mojej familii. Pierwsze (i najlepsze) takie cuda robiła mi moja babcia, obowiązkowo z dżemem porzeczkowym własnej roboty. Z wielkiego słoja, nie wiem ile tam się mieściło, ale słój był imponujący. Podobnie porzeczki. Potem omlety kleciła moja mama, aż zaraza rozprzestrzeniła się na mnie i rodzeństwo. To wzdłuż. A w poprzek, bo ostatnio znalazłam u babci list od jej siostry, myślę, że sprzed półwiecza, w którym to dzieliła się z nią tym przepisem. Z dopiskiem, że "dla dzieci". Strasznie mnie to rozczuliło, biorąc pod uwagę to jak często w dzieciństwie durnym i chmurnym babcia serwowała nam omlety.
Tak naprawdę, to nie jest omlet. Nie ma piany z białek, jest za to mąka. Bardziej przypomina gruby placek albo naleśnik. Ale też nie do końca. Jest bardziej plackowy niż naleśnik, ale bardziej naleśnikowy niż placek. 
Posiada wiele zalet. Można go jeść na śniadanie, obiad i kolację. Na słodko - z konfiturami, powidłami, doprawiony cynamonem i polany miodem. Na słono - z wsadem warzywnym, serowym, pastowym. Albo wszystko na raz - kiedyś uwielbiałam wersję z serem pleśniowym i domowym dżemem z mirabelek. Jest błyskawiczny w przygotowaniu i niebanalny w formie - wszystko zależy od naszej inwencji. Posmarowanego konfiturą można zwinąć w rulonik, złożyć w połowie gdy dodamy do niego warzywa, nie składać wcale, i tak dalej i tak dalej...
A dziś w wersji z resztkami z rabarbarowego kompotu.



Omlet babciny:
Składniki:
(na 1 osobę)

2 jajka
2 czubate łyżki mąki (dowolnej, fajny jest z pełnoziarnistą)
mleko,
szczypta cukru i soli

W wersji babcinej, babcia w kubeczku roztrzepywała jajka widelcem, a potem ucierała, razem z mlekiem i mąką. Ja upraszczam życie i robię wszystko w mikserze. Zazwyczaj wszystko na raz, żeby było szybciej. Mleka ma być tyle, żeby ciasto miało konsystencję gęstszą niż na naleśniki, ale rzadszą niż na placki :) Na oko, nie ma się czego bać - tu nie da się nic zepsuć. Najgorsze, co może się stać to za dużo mąki (za mało mleka), wtedy omlet wychodzi twardy. 
Smażę na patelni z dwóch stron, na złoto. 
Na jedną połowę wyłożyłam rabarbarowe resztki, złożyłam, całość polałam jogurtem naturalnym i posypałam kilkoma listkami mięty.
Ot, co.


28 maja 2012

Na upały!


W Amsterdamie wielka niespodzianka. Upał. Właściwie taki średni upał, biorąc pod uwagę do jakiego stopnia może czasem dać czadu polskie lato/późna wiosna. Stopni nie tak dużo, ale daje się we znaki. Zasłaniamy okna, robimy przeciągi, dogorywamy w parku, słaniamy się przytłoczeni dusznością, a naukę uskuteczniamy wieczorami nad rzeką, przy holenderskim piwie (to jest chyba temat na osobną notkę). Powietrze stoi, wilgoć okleja ciało, wszystko spowalnia.
Dwie rzeczy jednak ratują ciało i rozum (który naprawdę się gotuje). Mięta i rabarbar. Duet, który świetnie się sprawdza razem i osobno, albo na zmianę. Przez ostatnie kilka dni mój podręczny orzeźwiacz.
Nigdy wcześniej nie robiłam kompotu z rabarbaru, co więcej - nigdy nie piłam. Z chęci wypróbowania nowego oraz miłości do rabarbaru jako takiego, poszperałam, poszukałam i wymyśliłam. 
Przepisu na miętę nie będzie, to za proste. Mięta, wrzątek, dodatki - co kto lubi. Pyszne po schłodzeniu. 



Kompot z rabarbaru:

Składniki:

500 g rabarbaru
1,6 l wody
skórka otarta z 2 cytryn i 1 limonki
cukier (brązowy)
cynamon
kardamon
tonka

Do wrzącej wody wrzucam skórki z cytryn i limonki, cynamon i kardamon (do smaku i na oko), cukier (dałam 5 łyżek) oraz pół startego ziarenka tonki. Gotuję około 5 minut, dorzucam pokrojony w kostkę rabarbar. Gotuję jeszcze 10 minut, zestawiam z ognia i wyciskam sok z cytrusów. Kompot powinien ostygnąć a potem zostać wrzucony do lodówki na jakiś czas. Nabierze pięknego, różowego koloru (wcześniej taki sobie bury). Szczęśliwych posiadaczy sita zachęcam do odcedzenia, jak najdokładniejszego. Piliśmy go bez niczego, z plastrami cytryny, z listkami mięty. 
Najbardziej to jednak ten kolor mnie urzeka..:)

Z kompotu pozostaje mnóstwo obłędnie pachnącej rabarbarowej masy. Myślę, że po dokładnym odsączeniu z wody byłaby świetna jako dodatek do ciasta, ja jednak użyłam jej do czegoś zupełnie innego. Przepis już jutro :)




17 maja 2012

Rabarbarowo.


Rabarbarowo mi bardzo, wiosennie i zielono. Taki to już niemal symbol wiosny, chociaż dopiero od roku. Równo rok temu odkryłam rabarbar na nowo, bo przez lata byłam z nim na bakier. W dzieciństwie babcia karmiła drożdżowym z rabarbarem, poiła kompocikami, dodawała do kaszy manny i to zawsze było jakieś kwaśne, krzywe, niefajne. Jednak świat idzie na przód, wszystko się zmienia takoż i kubki smakowe. Rok temu kierowana ciekawością i majowymi zachwytami nad rabarbarem na innych kulinarnych blogach, popełniłam ciasto. Jedno, drugie, dziesiąte + inne wariacje na temat. No i wsiąkłam. W zeszłym tygodniu pierwszy raz dostrzegłam rabarbar gdzieś na sklepowych półkach, jak to w Holandii pakowany w paczki (tym razem paczka kilogramowa). Ale że pomysłów na wykorzystanie dużo, kupiłam, myśląc, że co się kupi to się nie zmarnuje a co się odlwecze to uciecze, więc trzeba już, teraz i natychmiast, nie można czekać na rabarbar z targu.

Taka to stoi historia za dzisiejszym deserem, bardzo smacznym. Kwaśny rabarbar idealnie współgra ze słodyczą karmelowego sosu, a wszystko przykryste jest delikatnym i puszystym ciastem. Wspaniałe na ciepło, ale na zimno też nienajgorsze.
Przepis pochodzi z Kwestii Smaku, ale nie byłabym sobą gdybym czegoś nie pozmieniała wedle własnych upodobań.

Pudding rabarbarowy:


Składniki:
na okrągłą formę o średnicy 24 cm

4 łodygi rabarbaru
1 jabłko

1,5 jajka
100 ml cukru trzcinowego
190 g mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
150 ml mleka
110 g masła, stopionego
1/5 łyżeczki cynamonu

karmelowy sos
40 g cukru trzcinowego
25 g miodu
cynamonu na czubku noża


Rabarbar kroję w 1 cm kawałki, podobnie jabłko. Wrzucam do wysmarowanej masłem formy.
Jajka ubijam na pianę a następnie dorzucam cukier. Ubijam dalej około 5 minut. Dodaję mąkę i proszek, mleko i masło, miksuję chwilę aż składniki się połączą. Wylewam masę na owoce.

Do garnuszka wlewam około 60 ml wody, cukier i miód, mieszam, zagotowuję. Wylewam delikatnie na ciasto (za pomocą łyżki).
Jak zwykle piekłam w prodiżu, więc odpadła mi kontrola temperatury, ale w oryginale Asia z Kwestii Smaku podaje 180 stopni. Piec należy aż wierzch będzie złoty, ciasto może pozostać trochę wilgotne (przynajmniej u mnie tak było i nie wpłynęło to w żaden sposób negatywnie na smak.

Zjadam ciepłe, z jogurtem. Wyobrażam sobie, że bita śmietana musi tu bardzo pasować. Deser jest naprawdę obłędny, słodko-kwaśny, lekko cynamonowy i delikatny.







12 maja 2012

Makaron w zielonym sosie



A więc na zielono, zgodnie z zapowiedzią. Z miłości do szparagów. Proste, całkiem zdrowe spaghetti z jednym nietypowym (choć jednak ostatnio coraz częściej się pojawiającym) składnikiem. Też zielonym.

Spaghetti w zielonym sosie:

Składniki:
(2 porcje)

2 porcje makaronu
pęczek liści rzodkiewki
2 dymki, razem ze szczypiorkiem
kawałek cukinii (wedle uznania)
4 szparagi
1 ząbek czosnku
2 łyżki jogurtu lub śmietany
oregano, bazylia
starty ser do smaku*

* użyłabym fety, gdybym miała, tak to tylko gouda





W garnku/patelni rozgrzewam odrobinę oliwy. Dodaję pokrojone w kawałki szparagi i dymkę (samą białą część), posiekaną w plasterki. Czekam aż szparagi delikatnie zmiękną a następnie dorzucam startą na tarce o dużych oczkach cukinię. Mieszam. Po około 5 minutach dorzucam liście rzodkiewki (dokładnie opłukane), szczypiorek i czosnek, przeciśnięty przez praskę. Doprawiam oregano i bazylią, zostawiam na małym ogniu.
Makaron gotuję w osolonej wodzie tak, by był al dente. 
Do warzyw dodaję jogurt, mieszam i trzymam razem jeszcze minutę. 
Podaję razem z niewielką ilością sera.

Smacznego!






A jeszcze dzisiaj...

                                       ...będzie bardzo zielono :) Zapraszam wieczorem!

                                                                           ***


11 maja 2012

Energetyczny koktajl


Poranek. Kolejny, pochmurny, ciemny, amsterdamski poranek. Za oknem silny wiatr, flaga na pobliskim budynku łopocze i hałasuje. Za chwilę trzeba wyjść, wsiąść na rower i jadąc pod wiatr wyruszyć na zajęcia. Nie chce się. Kawa, gdzie jest moja kawa? Odwlekam moment wyjścia, jeszcze zrobię to, a potem jeszcze tamto, poudaję, że zajmuję się bardzo ważnymi sprawami. W końcu śniadanie. Pobudzające, lekkie, sycące, zdrowe.

Koktajl z mango, awokado i płatkami owsianymi:
(2 porcje)

Składniki:
1/2 mango
1/2 awokado
1/2 banana
garść płatków owsianych
70 ml mleka kokosowego
150 ml mleka (zwykłego lub roślinnego)
kardamon

Płatki zalewam wrzątkiem i odstawiam do namoknięcia. Mango, awokado i banan kroję w kostkę, wrzucam do blendera. Dodaję mleko kokosowe i zwykłe (na oko, można nim regulować gęstość koktajlu), namoczone płatki i kardamon. Miksuję, przelewam do szklanek i pochłaniam moją energię na dziś. Trochę jakby bardziej chce mi się wyjść...

******

Morning. Another cloudy, dark, morning in Amsterdam. Strong wind blows and the flag on the builiding next to my place makes terrible noise. In a very moment I have to go out, take my bike and set off to classes. Don't want to. Coffee, where is my coffee? I put off the moment of leaving, you know,  I'll just do one thing more, and I'll pretend that I'm very busy with very important stuff. Finally, the breakfast. Energizing, light, rich and healthy. And oh, so delicious!

Mango-avocado shake with oatmeal:

Ingredients
1/2 mango
1/2 avocado
1/2 banana
handful of oatmeal
70 ml of coconut milk
150 ml of milk (regular or vegan one)
cardamom

Pour the oatmeal with boiling water, just to cover it. Cut the fruits into pieces and put them into the blender's bowl. Add both kinds of milk, oatmeal and cardamom. Blend until all the ingredients will be well combined. Pour to the glasses and eat the energy.
Somehow I feel a liiittle bit more like going out...:)








9 maja 2012

Jedzenie resztkowe




Dziś będzie o niewyrzucaniu jedzenia. Gdzieś ostatnio przeczytałam, że w przeciętnym europejskim domu wyrzuca się około 20-30% jedzenia, z czego 3/4 nadaje się jeszcze do spożycia. Polska nie odbiega od średniej. A przecież niemarnowanie jedzenia to naprawdę ważna sprawa! Nie tylko dbamy w ten sposób o stan swoich finansów, ale też o stan ziemi. Wyrzucając jedzenie do kosza przy okazji wyrzucamy surowce związane z produkcją i transportem, energię, wodę... Do tego dochodzą odpady, które powstają przy produkcji no i tak mały, moralnie kujący fakcik, że wiele ludzi na co dzień nie ma dostępu do pełnowartościowego posiłku.
W moim rodzinnym domu zawsze był dość spory szacunek do wszelkiej żywności. Jedzenia raczej nie marnowano, nie przypominam sobie, by coś było wyrzucane. Inna sprawa, że dopóki mieszkałam z rodzicami, to wszystko to działo się jakoś obok mnie, w zupełnie niewidoczny sposób (ach, ta mama). Kiedy jednak przyszedł czas wyprowadzenia się na własne pseudo stadło (pseudo, bo tymczasowe, erasmusowe) okazało się, że - o, niespodzianka - jedzenie zalegające lodówkę samo nie znika! Na początku borykaliśmy się z niedojedzonym, spleśniałym chlebem (niestety, typowy holenderski chleb pleśnieje po 2-3 dniach a sprzedawany jest w wielkich siatach po prawie kilo chleba. Do tego jest miękki jak gąbka, daje drożdżami i różnymi E, nie sposób zjadać go szybciej), resztkami warzyw bujających się po półkach (Holandia to kraj jedzenia pakowanego. W większości sklepów nie kupi się marchewki na wagę. Kilogramowe opakowania albo nic!), podpleśniałymi przetworami etc. Potem nauczyliśmy się z tym radzić. Teraz mamy kilka krótkich zasad:
- nie kupujemy na wyrost, nie robimy zapasów
- nie dajemy się skusić na dwukilogramowe worki ziemniaków i paczki porów po 5 sztuk, wolimy zboczyć z utartych ścieżek i podreptać do jakiegoś sklepu arabsko warzwnego (gdzie co prawda drożej, ale jednak lepiej)
- raz na jakiś czas robimy kilka dni bez zakupów, przetrzymujemy się na tym co mamy i wyjadamy wszystko z lodówki. Ta idea niekonsumowania ponad własne możliwości i poczucie wolności do kupowania naprawdę mnie kręci, polecam każdemu takie doświadczenie. 

A cały ten post zrodził się z mojej dzisiejszej wyprawy na spore zakupy warzywno-owocowe. Taszcząc na rowerze ciężkie siaty marzyłam sobie: tu o sałatce, tam o szparagach...A w domu odkryłam, że w lodówce zalega resztka zwiędniętego i zmarzniętego szpinaku, trochę ciecierzycy, jakiś smętny kawałek papryki no i dymki, z żółkniętym gdzieniegdzie szczypiorkiem. "Tak nie będzie" pomyślałam sobie i zabrałam się do pracy...

Jednogarnkowy obiad resztkowy:

Składniki:

2 stare dymki, razem ze szczypiorem
mały, zmarszczony kawałek czerwonej papryki
trochę większy zielonej
garść ciecierzycy
pół pomidora (pokrojony w kostkę)
garść podwiędniętych liści szpinaku
resztka ryżu sprzed dwóch dni

Na patelni rozgrzewam oliwę, dodaję pokrojone w plasterki dymki i szczypiorek. Po chwili dorzucam obie papryki (pokrojone w kostkę). Mieszam, doprawiam (dorzuciłam oregano, curry, sól i pieprz). Czekam aż sobie trochę podskwierczą i kiedy już trochę zbrązowieją dorzucam ciecierzycę, pomidory i  szpinak. Po 3-4 minutach dodaję ryż i wszystko razem podgrzewam aż do połączenia się składników i osiągnięcia porządanej ciepłoty.

Smacznego!




8 maja 2012

Szpinak i ciecierzyca.


Jak wyżej. Dla mnie to niezwykle zgrana para, tym razem w towarzystwie mleczka kokosowego, czosnku i fety.

Składniki:
(na 2 głodne osoby i trochę :) )


100 g suchej ciecierzycy namoczonej przez noc
400 g szpinaku (świeży, nie mrożony)
1 ziemniak pokrojony w kostkę
200 ml mleczka kokosowego
2 ząbki czosnku
curry*
kolendra w ziarenkach
kumin
imbir

Ciecierzycę uprzednio namoczoną gotuję do miękkości (oczywiście może być też z puszki, ale puszki jak to puszki - coś tam zawsze do nich dodadzą).
Szpinak płuczę w zimnej wodzie a następnie, na sicie, przelewam wrzątkiem. Czekam chwilę aż ostygnie, odciskam nadmiar wody i rwę na mniejsze kawałki.
Na patelni rozgrzewam oliwę, następnie dodaję wszystkie przyprawy i smażę je około 30 sekund aż do wydobycia aromatu. Dorzucam rozgniecione ząbki czosnku, mieszam i przez kolejne pół minuty wdycham zapachy :). Dodaję ziemniak i smażę aż zrobi się względnie miękka (wiem, bardzo orientacyjne). Dorzucam ugotowaną ciecierzycę, wszystko razem trzymam na średnim ogniu aż ciecierzyca pokryje się przyprawami i delikatnie przyrumieni. Wtedy wlewam mleko kokosowe, wszystko jeszcze raz energicznie mieszam i na małym ogniu zostawiamy na  mniej więcej 5 minut. Po tym czasie dodaję szpinak, chwilę jeszcze trzymam na ogniu.

Curry podaję z pokruszoną fetą i ryżem.



Danie wyszło pyszne, ale trochę mdłe. Na drugi raz dodam coś kwaśno-ostrego - sok z cytryny? imbir? trawę cytrynową? Kombinować trzeba!

18 kwietnia 2012

Makaron z rukolą i suszonymi pomidorami



Chyba nie jestem dobra w częstym publikowaniu postów. Trochę jak z mailami, ciągłe zwlekanie a potem albo tłumaczenie się przed ludźmi dlaczego nie, albo cierpienie z powodu niedotrzymania terminów, albo nagle-wyskakujące-bardzo-ważne-sprawy-o-których-bym-wiedziała-gdybym-się-wcześniej-skontaktowała. Mniejsza z tym ;)
Święta święta i po świętach. Z tej okazji zorganizowany był krótki powrót na polską ziemię, okraszony obowiązkowym pieczeniem mazurków. Przepisu nie podam, zdjęć nie pokażę, bo nie mam - aparat został w Holandii. Przywiozłam sobie za to kilka książek kucharskich, tych ulubionych, i jak na razie mój brzuch odżywa na wzbogaconej kuchni. Przepisy zazwyczaj traktuję jako inspirację na podstawie której kombinuję na potęgę. Podobnie było z tym, który prezentuję poniżej. Pierwszy raz zetknęłam się z takim makaronem w książce Joli Słomy i Mirosława Trymbulaka "Ubrać duszę". Ich poprzednie wydawnictwo, "Nakarmić duszę" było moją pierwszą książką kucharską i wprowadzeniem w dania niemięsne, ach ach już prawie 10 lat temu (nostalgia!). Obie książki są bardzo ładnie wydane, okraszone mniej lub bardziej mądrymi sentencjami, dużo zdjęć. Bardzo je lubię, chociaż zawsze miałam zastrzeżenia dwa. Pierwsze tyczy się języka - często gęsto niesamowicie prosty i taki...niezgrabny gramatyczno-stylistycznie. Nie każdy jest mistrzem pióra, ale jeśli się wydaje książkę to chyba jakaś korekta działa i ktoś powinien coś z tym zrobić (nie mam książki pod ręką, przykładów nie przytoczę). Drugie "ale" odnośnie przepisów - niektóre tak banalnie proste, że aż wstyd dodawać je do książki kucharskiej. Niemniej jednak większość z prezentowanych potraw jest ciekawych i sympatycznych, lubię też to, że wykorzystują dużo polskich smaków - kasze, ser biały, kapustę kiszoną, grzyby itp. Mały poziom kulinarnego nadęcia ;) Szczerze polecam.
Ale ale, powracając do clue programu, czyli makaronu historia jest taka, że przepisu nie pamiętam. Była idea, a teraz robię po swojemu, jak zawsze. Danie proste, ale bardzo bardzo smaczne.

Makaron z rukolą i suszonymi pomidorami:
2 porcje


Składniki:
200 g spaghetti lub tagliatelle
3/4 słoika pomidorów suszonych
250 g rukoli
2 ząbki czosnku
tarty parmezan*
sól i pieprz do smaku

*ja użyłam zwykłego sera żółtego, chyba gouda("hałda", jak wymawiają rdzenni mieszkańcy miasta ;)) - było ok, choć jakiś twardy ser lepiej by się sprawdził


Na patelni rozgrzewamy odrobinę oliwy** i wrzucamy pokrojone w kawałki pomidory. Smażmy przez kilka minut aż pomidory delikatnie się przyrumienią. Dodajemy posiekany lub rozgnieciony czosnek , całość mieszamy i czekamy około 30 sekund, uważając by czosnek się nie przypalił. Następnie dodajemy porwaną w kawałki rukolę, mieszamy i czekamy aż liście zwiędną i połączą się z pozostałymi składnikami. W międzyczasie w osolonej wodzie gotujemy makaron.
Podajemy posypane parmezanem lub innym twardym serem żółtym.
Smacznego!


**by się nieprzetłuszczać, oliwę można pominąć - pomidory same w sobie będą miały olej z zalewy









Melduję też, że owocowe blondie z dwóch przepisów niżej doskonale sprawdza się z jeżynami oraz większą niż w przepisie ilością czekolady ;)

1 kwietnia 2012

Shortbread

Dzisiaj ciasto. A raczej ciastko, to lepsza nazwa dla tego, co Szkoci określają mianem "shortbread". To jeden z moich ulubionych ciastek, głównie przez swoją wielką maślaność (co z kolei nie wszystkim odpowiada i znam takich, co na shortbread'a nawet nie spojrzą). Zawsze zastanawiałam się skąd wzięła się ta nazwa (krótki chleb? że co?). Wikipedia przyszła z pomocą - w staroangielskim "short" jakoś koliguje się z hasłem "kruchy". A shortbread jest kruchy, bo duża ilość tłuszczu nie pozwala na na uformowanie się odpowiednio długich łańcuchów glutenu.
Istnieje wiele rodzajów shorbread'ów. Ten najbardziej klasyczny to po prostu masło, cukier i mąka. Ja robiłam już zarówno solony z karmelem (przepis znaleziony u Liski) czy z dodtkiem czekolady. Jeśli lubi się takie wypieki, to każda modyfikacja zyska aprobatę :) Ostatnio za sprawą przepisu z bloga Cynamon i oliwka powróciłam do korzeni i przygotowałam sobie taki dość klasyczny shortbread. Przepis zmodyfikowałam i podaję już z moimi zmianami.
Ciasto ma tę dodatkową zaletę, że przygotowanie trwa naprawę błyskawicznie.

Shortbread prawie klasyczny

Składniki:
350 g mąki
200 g masła
80 g cukru
duża szczypta soli

Wszystkie składniki należy dokładnie połączyć. Ciasto będzie miało postać orkuszków, którymi trzeba wylepić natłuszczoną formę i ponakłuwać widelcem. Piec aż ciasto będzie delikatnie złotobrązowe, ale nadal dość jasne. Piekłam w prodiżu (średnica 24 cm) ok 25 minut, podejrzewam że w piekarniku przy temperaturze 190 stopni będzie krócej.
Po wyjęciu ciastko trzeba pokroić (forma dowolna, ja zaszalałam z trójkątami)  - gdy jest jeszcze ciepłe robi się to zdecydowanie łatwiej niż gdy wystygnie.
Należy jeść z kawą lub herbatą, ku pokrzepieniu serc.





27 marca 2012

Curry z ciecierzycy i czerwony ryż

W zeszłym tygodniu wiosna w Amsterdamie jeszcze raczkowała, teraz już za to w pełnym rozkwicie. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam.
Z tej okazji pożegnanie z zimowym gotowaniem i przepis na curry z ciecierzycy, podane z czerwonym ryżem.
No właśnie, czerwony ryż. Mój pierwszy raz z tym gatunkiem miał miejsce w Holandii. Wcześniej gdzieś coś słyszałam, ale nigdy nie widziałam na własne oczy. Jedną z wielu korzyści mieszkania w Ams jest ogromna różnorodność asortymentu. W zależności od tego na co mamy ochotę możemy skorzystać z arabskich sklepów oferujących specjały z okolic Żyznego Półksiężyca, wielkich, chińskich spożywczaków (z prawdziwymi zupkami chińskimi :P), targów z lokalnymi specjałami holenderskich rolników (ach te sery, ach te czekolady, ach te warzywa!), wreszcie ze zwykłych sieci holenderskich supermarketów. Czerwony ryż pochodzi z jednego ze sklepów o daleko-wschodniej proweniencji i przyciągnął mnie kolorem, kształtem i zaskoczył przyjemnie ceną (bardzo niska w porównaniu do polskich). Okazało się, że miałam nosa - czerwony ryż to prawdziwy mercedes wśród różnych gatunków tego zboża! Nie dość, że bardzo smaczny i efektownie prezentujący się na talerzu (za sprawą czerwonego pigmentu obecnego w łupince) to jest jeszcze mega zdrowy - ponoć ajurweda uważa go za najbardziej wartościowe zboże. Dobrze działa na serce, skórę i poprawia wzrok, a do tego pomaga w przypadku gorączki, kaszlu, zatrucia, ma mnóstwo witamin i związków mineralnych  - nic tylko jeść :P



Curry z ciecierzycy

Składniki:
oliwa, chlust
2 ząbki czosnku, wyciśnięte
łyżeczka kuminu
łyżeczka kolendry
pół łyżeczki kardamonu, curry, cynamonu
kawałek (1-2 cm) świeżego imbiru starty na tarce o drobnych oczkach
puszka pomidorów
puszka mleka kokosowego
puszka ciecierzycy

Na dużej patelni rozgrzewamy oliwę, dodajemy czosnek, imbir i wszystkie przyprawy. Mieszamy i pozwalamy aromatom przegryźć się, wymieszać i wypełnić kuchnię obłędnym zapachem. Kiedy przyprawy są już podprażone dodajemy pomidory. Na niewielkim ogniu pozwalamy podpryczyć im się około 5 minut a następnie dodajemy mleko kokosowe. Czekamy kolejne 5 minut. Dorzucamy ciecierzycę, osączoną i opłukaną, wszystko mieszamy i czekamy jeszcze około 3-5 minut. Curry podajemy z ryżem (czerwonym bądź każdym innym :) ).
Smacznego!




24 marca 2012

Blondie na wiosnę

Jest w jedzeniu coś takiego, co powoduje, że problemy znikają a świat staje się łatwiejszy do zniesienia. Nie myślę tu o uzdrawiającej mocy zapychania się czekoladą w chwili smutku czy zakradania się nocą do lodówki na ukojenie nerwów :) Chodzi raczej o sam rytuał - przygotowywanie posiłku to przecież nic innego jak sekwencja podobnych, znanych i niezmiennych czynności. Jest kuchnia, jestem ja. Wchodzę, gotuję, jest taniec i uwolnienie myśli od głowy i głowy od myśli. Krojenie, siekanie, mieszanie. Chodzi o swobodę popłynięcia pod prąd i przełamywania schematów - jest przepis, ale zawsze można go zmienić. O możliwość eksperymentowania. Nie wiem jak eksperyment ma się do rytuału, ale w kuchni to wszystko jakoś się pięknie łączy. No i o tworzenie, bo gotowanie jest przecież jak malowanie, tyle że smakiem i zapachem. A wygląd potrawy? Przecież to może być feeria barw i faktur, zabawa formą.
Chodzi też o pełną szafkę, pełną lodówkę. Świadomość, że rano mogę wyczarować owsiankę z mango, jajecznicę z pomidorem, sałatkę z rzodkiewką...
Jedzenie i gotowanie dają mi absurdalne poczucie bezpieczeństwa. To chyba jakiś atawizm z czasów jaskiń:)
Bezpieczeństwo, pewność, spokój, zadowolenie.
Dziś w Amsterdamie piękny, piękny dzień, pierwszy tak ciepły. Nad pobliskim kanałkiem karmiliśmy kaczki moim nieudanym chlebem (serio, mógłby służyć do walki a nie do jedzenia :) ) a potem postanowiłam, że dość i kupuję mikser. Do tej pory trzeba było sobie radzić bez, ale jednak w dobie umechanicznionej kuchni ciężko wytrwać bez tego super sprzętu. Jedyne co piekłam do tej pory to wszelkiego rodzaju drożdżowe i kilka razy kruche, ale te drożdże i wielkie buły z dżemem już wychodzą uszami. Zaopatrzona w mikser ruszyłam na podbój ciast ucieranych, czego efektem jest wspaniałe ciasto z białą czekoladą, niejakie blondie. Pomysł zaczerpnięty z bloga Cynamon i oliwka, z moimi drobnymi modyfikacjami. Poniżej podaję go już ze zmianami.




Truskawkowe blondie, czyli ciasto z białą czekoladą i owocem

Składniki:
200 g masła
150 g białej czekolady połamanej na kawałeczki
220 g cukru
200 g mąki
szczypta soli
truskawki (użyłam mrożonych)

Na początek roztapiamy masło w garnuszku. Chwilę trzymamy na gazie, uważając by się nie przypaliło (zawsze przy rozpuszczaniu masła zbieram białe szumowiny, które pojawiają się na jego powierzchni, mam wrażenie, że są jakieś niezdrowe). Rozpuszczone masło odstawiamy i chwilę przestudzamy a następnie wrzucamy połowę czekolady. Czekamy kilka minut i dopiero po tym czasie mieszamy czekoladę z masłem, pozwalając się jej rozpuścić.
W misce ucieramy cukier z masłem na puszystą i jasną pianę (około 2 minut). Dodajemy mąkę, sól, i masę maślano-czekoladową. Mieszamy za pomocą drewnianej kopystki do połączenia składników (nie za długo!).
Smarujemy masłem formę (u mnie okrągła, 24 cm), podsypujemy bułką tartą, przelewamy masę ciastową :). Wierzch posypujemy resztą czekolady oraz truskawkami pokrojonymi na kawałki.
W oryginale ciasto piecze się około 40-45 minut. Ja piekłam swoje w prodiżu, a w ten sposób zawsze jest odrobinę dłużej - w moim przypadku ok. godziny.
Nie udało mi się ocalić nawet kawałka po upieczeniu, więc zdjęcia tylko z fazy przygotowań.






19 marca 2012

Początki


No, to jestem. Pierwszy wpis (tak, uparcie trzymam się polonizmów ;) ) , pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i tak dalej...Dużo mamy w języku powiedzeń, co pomagają znieść porażki i nieudane próby (mam nadzieję, że nie będę musiała za kilka dni powiedzieć sobie tego głośno i zaczynać od nowa!). Ciekawa jestem, czy tak samo mamy zwroty na udane początki? Ugruntowujące w nas, użytkownikach języka świadomość, że takie sytuacje też są na miejscu? Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Błąd, błąd. W każdym razie, takie początki zawsze odrobinę stresujące - "czy się uda?" "czy będę miała zapału tyle, by wystarczyło?" no i wreszcie "czy ktoś to w ogóle będzie czytał?"(nie ukrywajmy, nikt nie pisze bloga dla samej przyjemności pisania - to można z powodzeniem uprawiać w domowym zaciszu własnego pulpitu :) ).
Już baaardzo dawno temu zanurzyłam się w świat kulinarnej (i nie tylko) blogosfery. Przez połowę tego czasu nosiłam się z zamiarem założenia własnego bloga, jako że gotować kocham pasjami i robię to z większym lub mniejszym powodzeniem odkąd dostałam pierwszą książkę kucharską w wieku lat 11 ("Całuski pani Darling", Małgorzaty Musierowicz - cudna lektura). Ciągle jednak wynajdywałam wymówki żeby tego nie robić - za mało czasu, za dużo zajęć, brak dobrego aparatu, posucha na polu inspiracji i inwencji, nie ta pora roku, złe światło. Jednak ostatnio potrzeba kreatywności ze mnie eksploduje, czasu mam mnóstwo, zbliża się wiosna razem z jej dobrym światłem, aparat pod ręką, a pobyt w Amsterdamie, mieście w którym mieszają się prawie wszystkie narodowości świata (tak!) inspiruje kulinarnie na wszystkie strony. Koniec z wymówkami.
Więc jestem. Blog jak w tytule, kucharzenie wegetariańskie, choć nie tylko makarony! Myślę, że w polskiej sferze blogów kulinarnych nadal mało jest tych wegetariańsko-wegańskich, im więc więcej, tym lepiej!

Myślałam też o przepisie na początek. Wiadomo, wypada dać coś smacznego i może nie za wymyślnego. Domowego. Mojego - w sensie przywiązania i ładunku emocji. I tak się składa, że ostatnio dość intensywnie pławiłam się w różnych moich odnalezionych historiach, myślach, zdaniach i smakach. To zaskakujące, odwiedzić siebie sprzed wielu lat i stwierdzić, że jest się z niej, tej siebie młodszej i mniejszej, dumną.
A te smaki co wygrzebałam teraz za mną chodzą i męczą, wplątują się pod język, wpływają do nosa. Smaki na najbanalniejsze ciepłe jedzenie podnoszące nastrój. Jedzenie na chandrę, na chmury, na lato, na słońce, na wannę, na przebudzenie, na dobranoc.

Banany smażone z miodem i cynamonem.
Sprawa jest prosta, drodzy państwo. Na tyle prosta, że nawet nie ma co się rozpisywać. Należy wziąć banan (lub dwa), i pokroić go na kawałki. Na patelni rozgrzać masło (ilość nie za duża, nie za mała), dodać łyżkę miodu. Kiedy wszystko się zmiesza, ale zanim masło spali należy wrzucić banana, sypnąć cynamonu (podejrzewam, że wszelkie korzenne przyprawy typowo ciastowe też sprawdzą się w tej roli) i wymieszać. I poczekać chwilę, aż banan się skarmelizuje, zmięknie, skurczy. A potem wrzucić do miseczki, schować się w kąt i jeść. 
Danie jest pyszne, słodkie, sycące, słodkie, kaloryczne, pyszne. Świetnie smakuje z jogurtem naturalnym wyjętym prosto z lodówki - piękna kompozycja.

Bez zdjęć, bo aparatu chwilowo nie było.
Do przeczytania niebawem!