29 maja 2012

Rabarbarowy omlet.

Jak obiecałam wczoraj, tak prezentuję dzisiaj. Omlet nad omlety, przepis przekazywany wzdłuż  (z pokolenia na pokolenie) i poprzecznie (w ramach pokolenia) w mojej familii. Pierwsze (i najlepsze) takie cuda robiła mi moja babcia, obowiązkowo z dżemem porzeczkowym własnej roboty. Z wielkiego słoja, nie wiem ile tam się mieściło, ale słój był imponujący. Podobnie porzeczki. Potem omlety kleciła moja mama, aż zaraza rozprzestrzeniła się na mnie i rodzeństwo. To wzdłuż. A w poprzek, bo ostatnio znalazłam u babci list od jej siostry, myślę, że sprzed półwiecza, w którym to dzieliła się z nią tym przepisem. Z dopiskiem, że "dla dzieci". Strasznie mnie to rozczuliło, biorąc pod uwagę to jak często w dzieciństwie durnym i chmurnym babcia serwowała nam omlety.
Tak naprawdę, to nie jest omlet. Nie ma piany z białek, jest za to mąka. Bardziej przypomina gruby placek albo naleśnik. Ale też nie do końca. Jest bardziej plackowy niż naleśnik, ale bardziej naleśnikowy niż placek. 
Posiada wiele zalet. Można go jeść na śniadanie, obiad i kolację. Na słodko - z konfiturami, powidłami, doprawiony cynamonem i polany miodem. Na słono - z wsadem warzywnym, serowym, pastowym. Albo wszystko na raz - kiedyś uwielbiałam wersję z serem pleśniowym i domowym dżemem z mirabelek. Jest błyskawiczny w przygotowaniu i niebanalny w formie - wszystko zależy od naszej inwencji. Posmarowanego konfiturą można zwinąć w rulonik, złożyć w połowie gdy dodamy do niego warzywa, nie składać wcale, i tak dalej i tak dalej...
A dziś w wersji z resztkami z rabarbarowego kompotu.



Omlet babciny:
Składniki:
(na 1 osobę)

2 jajka
2 czubate łyżki mąki (dowolnej, fajny jest z pełnoziarnistą)
mleko,
szczypta cukru i soli

W wersji babcinej, babcia w kubeczku roztrzepywała jajka widelcem, a potem ucierała, razem z mlekiem i mąką. Ja upraszczam życie i robię wszystko w mikserze. Zazwyczaj wszystko na raz, żeby było szybciej. Mleka ma być tyle, żeby ciasto miało konsystencję gęstszą niż na naleśniki, ale rzadszą niż na placki :) Na oko, nie ma się czego bać - tu nie da się nic zepsuć. Najgorsze, co może się stać to za dużo mąki (za mało mleka), wtedy omlet wychodzi twardy. 
Smażę na patelni z dwóch stron, na złoto. 
Na jedną połowę wyłożyłam rabarbarowe resztki, złożyłam, całość polałam jogurtem naturalnym i posypałam kilkoma listkami mięty.
Ot, co.


28 maja 2012

Na upały!


W Amsterdamie wielka niespodzianka. Upał. Właściwie taki średni upał, biorąc pod uwagę do jakiego stopnia może czasem dać czadu polskie lato/późna wiosna. Stopni nie tak dużo, ale daje się we znaki. Zasłaniamy okna, robimy przeciągi, dogorywamy w parku, słaniamy się przytłoczeni dusznością, a naukę uskuteczniamy wieczorami nad rzeką, przy holenderskim piwie (to jest chyba temat na osobną notkę). Powietrze stoi, wilgoć okleja ciało, wszystko spowalnia.
Dwie rzeczy jednak ratują ciało i rozum (który naprawdę się gotuje). Mięta i rabarbar. Duet, który świetnie się sprawdza razem i osobno, albo na zmianę. Przez ostatnie kilka dni mój podręczny orzeźwiacz.
Nigdy wcześniej nie robiłam kompotu z rabarbaru, co więcej - nigdy nie piłam. Z chęci wypróbowania nowego oraz miłości do rabarbaru jako takiego, poszperałam, poszukałam i wymyśliłam. 
Przepisu na miętę nie będzie, to za proste. Mięta, wrzątek, dodatki - co kto lubi. Pyszne po schłodzeniu. 



Kompot z rabarbaru:

Składniki:

500 g rabarbaru
1,6 l wody
skórka otarta z 2 cytryn i 1 limonki
cukier (brązowy)
cynamon
kardamon
tonka

Do wrzącej wody wrzucam skórki z cytryn i limonki, cynamon i kardamon (do smaku i na oko), cukier (dałam 5 łyżek) oraz pół startego ziarenka tonki. Gotuję około 5 minut, dorzucam pokrojony w kostkę rabarbar. Gotuję jeszcze 10 minut, zestawiam z ognia i wyciskam sok z cytrusów. Kompot powinien ostygnąć a potem zostać wrzucony do lodówki na jakiś czas. Nabierze pięknego, różowego koloru (wcześniej taki sobie bury). Szczęśliwych posiadaczy sita zachęcam do odcedzenia, jak najdokładniejszego. Piliśmy go bez niczego, z plastrami cytryny, z listkami mięty. 
Najbardziej to jednak ten kolor mnie urzeka..:)

Z kompotu pozostaje mnóstwo obłędnie pachnącej rabarbarowej masy. Myślę, że po dokładnym odsączeniu z wody byłaby świetna jako dodatek do ciasta, ja jednak użyłam jej do czegoś zupełnie innego. Przepis już jutro :)




17 maja 2012

Rabarbarowo.


Rabarbarowo mi bardzo, wiosennie i zielono. Taki to już niemal symbol wiosny, chociaż dopiero od roku. Równo rok temu odkryłam rabarbar na nowo, bo przez lata byłam z nim na bakier. W dzieciństwie babcia karmiła drożdżowym z rabarbarem, poiła kompocikami, dodawała do kaszy manny i to zawsze było jakieś kwaśne, krzywe, niefajne. Jednak świat idzie na przód, wszystko się zmienia takoż i kubki smakowe. Rok temu kierowana ciekawością i majowymi zachwytami nad rabarbarem na innych kulinarnych blogach, popełniłam ciasto. Jedno, drugie, dziesiąte + inne wariacje na temat. No i wsiąkłam. W zeszłym tygodniu pierwszy raz dostrzegłam rabarbar gdzieś na sklepowych półkach, jak to w Holandii pakowany w paczki (tym razem paczka kilogramowa). Ale że pomysłów na wykorzystanie dużo, kupiłam, myśląc, że co się kupi to się nie zmarnuje a co się odlwecze to uciecze, więc trzeba już, teraz i natychmiast, nie można czekać na rabarbar z targu.

Taka to stoi historia za dzisiejszym deserem, bardzo smacznym. Kwaśny rabarbar idealnie współgra ze słodyczą karmelowego sosu, a wszystko przykryste jest delikatnym i puszystym ciastem. Wspaniałe na ciepło, ale na zimno też nienajgorsze.
Przepis pochodzi z Kwestii Smaku, ale nie byłabym sobą gdybym czegoś nie pozmieniała wedle własnych upodobań.

Pudding rabarbarowy:


Składniki:
na okrągłą formę o średnicy 24 cm

4 łodygi rabarbaru
1 jabłko

1,5 jajka
100 ml cukru trzcinowego
190 g mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
150 ml mleka
110 g masła, stopionego
1/5 łyżeczki cynamonu

karmelowy sos
40 g cukru trzcinowego
25 g miodu
cynamonu na czubku noża


Rabarbar kroję w 1 cm kawałki, podobnie jabłko. Wrzucam do wysmarowanej masłem formy.
Jajka ubijam na pianę a następnie dorzucam cukier. Ubijam dalej około 5 minut. Dodaję mąkę i proszek, mleko i masło, miksuję chwilę aż składniki się połączą. Wylewam masę na owoce.

Do garnuszka wlewam około 60 ml wody, cukier i miód, mieszam, zagotowuję. Wylewam delikatnie na ciasto (za pomocą łyżki).
Jak zwykle piekłam w prodiżu, więc odpadła mi kontrola temperatury, ale w oryginale Asia z Kwestii Smaku podaje 180 stopni. Piec należy aż wierzch będzie złoty, ciasto może pozostać trochę wilgotne (przynajmniej u mnie tak było i nie wpłynęło to w żaden sposób negatywnie na smak.

Zjadam ciepłe, z jogurtem. Wyobrażam sobie, że bita śmietana musi tu bardzo pasować. Deser jest naprawdę obłędny, słodko-kwaśny, lekko cynamonowy i delikatny.







12 maja 2012

Makaron w zielonym sosie



A więc na zielono, zgodnie z zapowiedzią. Z miłości do szparagów. Proste, całkiem zdrowe spaghetti z jednym nietypowym (choć jednak ostatnio coraz częściej się pojawiającym) składnikiem. Też zielonym.

Spaghetti w zielonym sosie:

Składniki:
(2 porcje)

2 porcje makaronu
pęczek liści rzodkiewki
2 dymki, razem ze szczypiorkiem
kawałek cukinii (wedle uznania)
4 szparagi
1 ząbek czosnku
2 łyżki jogurtu lub śmietany
oregano, bazylia
starty ser do smaku*

* użyłabym fety, gdybym miała, tak to tylko gouda





W garnku/patelni rozgrzewam odrobinę oliwy. Dodaję pokrojone w kawałki szparagi i dymkę (samą białą część), posiekaną w plasterki. Czekam aż szparagi delikatnie zmiękną a następnie dorzucam startą na tarce o dużych oczkach cukinię. Mieszam. Po około 5 minutach dorzucam liście rzodkiewki (dokładnie opłukane), szczypiorek i czosnek, przeciśnięty przez praskę. Doprawiam oregano i bazylią, zostawiam na małym ogniu.
Makaron gotuję w osolonej wodzie tak, by był al dente. 
Do warzyw dodaję jogurt, mieszam i trzymam razem jeszcze minutę. 
Podaję razem z niewielką ilością sera.

Smacznego!






A jeszcze dzisiaj...

                                       ...będzie bardzo zielono :) Zapraszam wieczorem!

                                                                           ***


11 maja 2012

Energetyczny koktajl


Poranek. Kolejny, pochmurny, ciemny, amsterdamski poranek. Za oknem silny wiatr, flaga na pobliskim budynku łopocze i hałasuje. Za chwilę trzeba wyjść, wsiąść na rower i jadąc pod wiatr wyruszyć na zajęcia. Nie chce się. Kawa, gdzie jest moja kawa? Odwlekam moment wyjścia, jeszcze zrobię to, a potem jeszcze tamto, poudaję, że zajmuję się bardzo ważnymi sprawami. W końcu śniadanie. Pobudzające, lekkie, sycące, zdrowe.

Koktajl z mango, awokado i płatkami owsianymi:
(2 porcje)

Składniki:
1/2 mango
1/2 awokado
1/2 banana
garść płatków owsianych
70 ml mleka kokosowego
150 ml mleka (zwykłego lub roślinnego)
kardamon

Płatki zalewam wrzątkiem i odstawiam do namoknięcia. Mango, awokado i banan kroję w kostkę, wrzucam do blendera. Dodaję mleko kokosowe i zwykłe (na oko, można nim regulować gęstość koktajlu), namoczone płatki i kardamon. Miksuję, przelewam do szklanek i pochłaniam moją energię na dziś. Trochę jakby bardziej chce mi się wyjść...

******

Morning. Another cloudy, dark, morning in Amsterdam. Strong wind blows and the flag on the builiding next to my place makes terrible noise. In a very moment I have to go out, take my bike and set off to classes. Don't want to. Coffee, where is my coffee? I put off the moment of leaving, you know,  I'll just do one thing more, and I'll pretend that I'm very busy with very important stuff. Finally, the breakfast. Energizing, light, rich and healthy. And oh, so delicious!

Mango-avocado shake with oatmeal:

Ingredients
1/2 mango
1/2 avocado
1/2 banana
handful of oatmeal
70 ml of coconut milk
150 ml of milk (regular or vegan one)
cardamom

Pour the oatmeal with boiling water, just to cover it. Cut the fruits into pieces and put them into the blender's bowl. Add both kinds of milk, oatmeal and cardamom. Blend until all the ingredients will be well combined. Pour to the glasses and eat the energy.
Somehow I feel a liiittle bit more like going out...:)








9 maja 2012

Jedzenie resztkowe




Dziś będzie o niewyrzucaniu jedzenia. Gdzieś ostatnio przeczytałam, że w przeciętnym europejskim domu wyrzuca się około 20-30% jedzenia, z czego 3/4 nadaje się jeszcze do spożycia. Polska nie odbiega od średniej. A przecież niemarnowanie jedzenia to naprawdę ważna sprawa! Nie tylko dbamy w ten sposób o stan swoich finansów, ale też o stan ziemi. Wyrzucając jedzenie do kosza przy okazji wyrzucamy surowce związane z produkcją i transportem, energię, wodę... Do tego dochodzą odpady, które powstają przy produkcji no i tak mały, moralnie kujący fakcik, że wiele ludzi na co dzień nie ma dostępu do pełnowartościowego posiłku.
W moim rodzinnym domu zawsze był dość spory szacunek do wszelkiej żywności. Jedzenia raczej nie marnowano, nie przypominam sobie, by coś było wyrzucane. Inna sprawa, że dopóki mieszkałam z rodzicami, to wszystko to działo się jakoś obok mnie, w zupełnie niewidoczny sposób (ach, ta mama). Kiedy jednak przyszedł czas wyprowadzenia się na własne pseudo stadło (pseudo, bo tymczasowe, erasmusowe) okazało się, że - o, niespodzianka - jedzenie zalegające lodówkę samo nie znika! Na początku borykaliśmy się z niedojedzonym, spleśniałym chlebem (niestety, typowy holenderski chleb pleśnieje po 2-3 dniach a sprzedawany jest w wielkich siatach po prawie kilo chleba. Do tego jest miękki jak gąbka, daje drożdżami i różnymi E, nie sposób zjadać go szybciej), resztkami warzyw bujających się po półkach (Holandia to kraj jedzenia pakowanego. W większości sklepów nie kupi się marchewki na wagę. Kilogramowe opakowania albo nic!), podpleśniałymi przetworami etc. Potem nauczyliśmy się z tym radzić. Teraz mamy kilka krótkich zasad:
- nie kupujemy na wyrost, nie robimy zapasów
- nie dajemy się skusić na dwukilogramowe worki ziemniaków i paczki porów po 5 sztuk, wolimy zboczyć z utartych ścieżek i podreptać do jakiegoś sklepu arabsko warzwnego (gdzie co prawda drożej, ale jednak lepiej)
- raz na jakiś czas robimy kilka dni bez zakupów, przetrzymujemy się na tym co mamy i wyjadamy wszystko z lodówki. Ta idea niekonsumowania ponad własne możliwości i poczucie wolności do kupowania naprawdę mnie kręci, polecam każdemu takie doświadczenie. 

A cały ten post zrodził się z mojej dzisiejszej wyprawy na spore zakupy warzywno-owocowe. Taszcząc na rowerze ciężkie siaty marzyłam sobie: tu o sałatce, tam o szparagach...A w domu odkryłam, że w lodówce zalega resztka zwiędniętego i zmarzniętego szpinaku, trochę ciecierzycy, jakiś smętny kawałek papryki no i dymki, z żółkniętym gdzieniegdzie szczypiorkiem. "Tak nie będzie" pomyślałam sobie i zabrałam się do pracy...

Jednogarnkowy obiad resztkowy:

Składniki:

2 stare dymki, razem ze szczypiorem
mały, zmarszczony kawałek czerwonej papryki
trochę większy zielonej
garść ciecierzycy
pół pomidora (pokrojony w kostkę)
garść podwiędniętych liści szpinaku
resztka ryżu sprzed dwóch dni

Na patelni rozgrzewam oliwę, dodaję pokrojone w plasterki dymki i szczypiorek. Po chwili dorzucam obie papryki (pokrojone w kostkę). Mieszam, doprawiam (dorzuciłam oregano, curry, sól i pieprz). Czekam aż sobie trochę podskwierczą i kiedy już trochę zbrązowieją dorzucam ciecierzycę, pomidory i  szpinak. Po 3-4 minutach dodaję ryż i wszystko razem podgrzewam aż do połączenia się składników i osiągnięcia porządanej ciepłoty.

Smacznego!




8 maja 2012

Szpinak i ciecierzyca.


Jak wyżej. Dla mnie to niezwykle zgrana para, tym razem w towarzystwie mleczka kokosowego, czosnku i fety.

Składniki:
(na 2 głodne osoby i trochę :) )


100 g suchej ciecierzycy namoczonej przez noc
400 g szpinaku (świeży, nie mrożony)
1 ziemniak pokrojony w kostkę
200 ml mleczka kokosowego
2 ząbki czosnku
curry*
kolendra w ziarenkach
kumin
imbir

Ciecierzycę uprzednio namoczoną gotuję do miękkości (oczywiście może być też z puszki, ale puszki jak to puszki - coś tam zawsze do nich dodadzą).
Szpinak płuczę w zimnej wodzie a następnie, na sicie, przelewam wrzątkiem. Czekam chwilę aż ostygnie, odciskam nadmiar wody i rwę na mniejsze kawałki.
Na patelni rozgrzewam oliwę, następnie dodaję wszystkie przyprawy i smażę je około 30 sekund aż do wydobycia aromatu. Dorzucam rozgniecione ząbki czosnku, mieszam i przez kolejne pół minuty wdycham zapachy :). Dodaję ziemniak i smażę aż zrobi się względnie miękka (wiem, bardzo orientacyjne). Dorzucam ugotowaną ciecierzycę, wszystko razem trzymam na średnim ogniu aż ciecierzyca pokryje się przyprawami i delikatnie przyrumieni. Wtedy wlewam mleko kokosowe, wszystko jeszcze raz energicznie mieszam i na małym ogniu zostawiamy na  mniej więcej 5 minut. Po tym czasie dodaję szpinak, chwilę jeszcze trzymam na ogniu.

Curry podaję z pokruszoną fetą i ryżem.



Danie wyszło pyszne, ale trochę mdłe. Na drugi raz dodam coś kwaśno-ostrego - sok z cytryny? imbir? trawę cytrynową? Kombinować trzeba!