27 marca 2012

Curry z ciecierzycy i czerwony ryż

W zeszłym tygodniu wiosna w Amsterdamie jeszcze raczkowała, teraz już za to w pełnym rozkwicie. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam.
Z tej okazji pożegnanie z zimowym gotowaniem i przepis na curry z ciecierzycy, podane z czerwonym ryżem.
No właśnie, czerwony ryż. Mój pierwszy raz z tym gatunkiem miał miejsce w Holandii. Wcześniej gdzieś coś słyszałam, ale nigdy nie widziałam na własne oczy. Jedną z wielu korzyści mieszkania w Ams jest ogromna różnorodność asortymentu. W zależności od tego na co mamy ochotę możemy skorzystać z arabskich sklepów oferujących specjały z okolic Żyznego Półksiężyca, wielkich, chińskich spożywczaków (z prawdziwymi zupkami chińskimi :P), targów z lokalnymi specjałami holenderskich rolników (ach te sery, ach te czekolady, ach te warzywa!), wreszcie ze zwykłych sieci holenderskich supermarketów. Czerwony ryż pochodzi z jednego ze sklepów o daleko-wschodniej proweniencji i przyciągnął mnie kolorem, kształtem i zaskoczył przyjemnie ceną (bardzo niska w porównaniu do polskich). Okazało się, że miałam nosa - czerwony ryż to prawdziwy mercedes wśród różnych gatunków tego zboża! Nie dość, że bardzo smaczny i efektownie prezentujący się na talerzu (za sprawą czerwonego pigmentu obecnego w łupince) to jest jeszcze mega zdrowy - ponoć ajurweda uważa go za najbardziej wartościowe zboże. Dobrze działa na serce, skórę i poprawia wzrok, a do tego pomaga w przypadku gorączki, kaszlu, zatrucia, ma mnóstwo witamin i związków mineralnych  - nic tylko jeść :P



Curry z ciecierzycy

Składniki:
oliwa, chlust
2 ząbki czosnku, wyciśnięte
łyżeczka kuminu
łyżeczka kolendry
pół łyżeczki kardamonu, curry, cynamonu
kawałek (1-2 cm) świeżego imbiru starty na tarce o drobnych oczkach
puszka pomidorów
puszka mleka kokosowego
puszka ciecierzycy

Na dużej patelni rozgrzewamy oliwę, dodajemy czosnek, imbir i wszystkie przyprawy. Mieszamy i pozwalamy aromatom przegryźć się, wymieszać i wypełnić kuchnię obłędnym zapachem. Kiedy przyprawy są już podprażone dodajemy pomidory. Na niewielkim ogniu pozwalamy podpryczyć im się około 5 minut a następnie dodajemy mleko kokosowe. Czekamy kolejne 5 minut. Dorzucamy ciecierzycę, osączoną i opłukaną, wszystko mieszamy i czekamy jeszcze około 3-5 minut. Curry podajemy z ryżem (czerwonym bądź każdym innym :) ).
Smacznego!




24 marca 2012

Blondie na wiosnę

Jest w jedzeniu coś takiego, co powoduje, że problemy znikają a świat staje się łatwiejszy do zniesienia. Nie myślę tu o uzdrawiającej mocy zapychania się czekoladą w chwili smutku czy zakradania się nocą do lodówki na ukojenie nerwów :) Chodzi raczej o sam rytuał - przygotowywanie posiłku to przecież nic innego jak sekwencja podobnych, znanych i niezmiennych czynności. Jest kuchnia, jestem ja. Wchodzę, gotuję, jest taniec i uwolnienie myśli od głowy i głowy od myśli. Krojenie, siekanie, mieszanie. Chodzi o swobodę popłynięcia pod prąd i przełamywania schematów - jest przepis, ale zawsze można go zmienić. O możliwość eksperymentowania. Nie wiem jak eksperyment ma się do rytuału, ale w kuchni to wszystko jakoś się pięknie łączy. No i o tworzenie, bo gotowanie jest przecież jak malowanie, tyle że smakiem i zapachem. A wygląd potrawy? Przecież to może być feeria barw i faktur, zabawa formą.
Chodzi też o pełną szafkę, pełną lodówkę. Świadomość, że rano mogę wyczarować owsiankę z mango, jajecznicę z pomidorem, sałatkę z rzodkiewką...
Jedzenie i gotowanie dają mi absurdalne poczucie bezpieczeństwa. To chyba jakiś atawizm z czasów jaskiń:)
Bezpieczeństwo, pewność, spokój, zadowolenie.
Dziś w Amsterdamie piękny, piękny dzień, pierwszy tak ciepły. Nad pobliskim kanałkiem karmiliśmy kaczki moim nieudanym chlebem (serio, mógłby służyć do walki a nie do jedzenia :) ) a potem postanowiłam, że dość i kupuję mikser. Do tej pory trzeba było sobie radzić bez, ale jednak w dobie umechanicznionej kuchni ciężko wytrwać bez tego super sprzętu. Jedyne co piekłam do tej pory to wszelkiego rodzaju drożdżowe i kilka razy kruche, ale te drożdże i wielkie buły z dżemem już wychodzą uszami. Zaopatrzona w mikser ruszyłam na podbój ciast ucieranych, czego efektem jest wspaniałe ciasto z białą czekoladą, niejakie blondie. Pomysł zaczerpnięty z bloga Cynamon i oliwka, z moimi drobnymi modyfikacjami. Poniżej podaję go już ze zmianami.




Truskawkowe blondie, czyli ciasto z białą czekoladą i owocem

Składniki:
200 g masła
150 g białej czekolady połamanej na kawałeczki
220 g cukru
200 g mąki
szczypta soli
truskawki (użyłam mrożonych)

Na początek roztapiamy masło w garnuszku. Chwilę trzymamy na gazie, uważając by się nie przypaliło (zawsze przy rozpuszczaniu masła zbieram białe szumowiny, które pojawiają się na jego powierzchni, mam wrażenie, że są jakieś niezdrowe). Rozpuszczone masło odstawiamy i chwilę przestudzamy a następnie wrzucamy połowę czekolady. Czekamy kilka minut i dopiero po tym czasie mieszamy czekoladę z masłem, pozwalając się jej rozpuścić.
W misce ucieramy cukier z masłem na puszystą i jasną pianę (około 2 minut). Dodajemy mąkę, sól, i masę maślano-czekoladową. Mieszamy za pomocą drewnianej kopystki do połączenia składników (nie za długo!).
Smarujemy masłem formę (u mnie okrągła, 24 cm), podsypujemy bułką tartą, przelewamy masę ciastową :). Wierzch posypujemy resztą czekolady oraz truskawkami pokrojonymi na kawałki.
W oryginale ciasto piecze się około 40-45 minut. Ja piekłam swoje w prodiżu, a w ten sposób zawsze jest odrobinę dłużej - w moim przypadku ok. godziny.
Nie udało mi się ocalić nawet kawałka po upieczeniu, więc zdjęcia tylko z fazy przygotowań.






19 marca 2012

Początki


No, to jestem. Pierwszy wpis (tak, uparcie trzymam się polonizmów ;) ) , pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i tak dalej...Dużo mamy w języku powiedzeń, co pomagają znieść porażki i nieudane próby (mam nadzieję, że nie będę musiała za kilka dni powiedzieć sobie tego głośno i zaczynać od nowa!). Ciekawa jestem, czy tak samo mamy zwroty na udane początki? Ugruntowujące w nas, użytkownikach języka świadomość, że takie sytuacje też są na miejscu? Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Błąd, błąd. W każdym razie, takie początki zawsze odrobinę stresujące - "czy się uda?" "czy będę miała zapału tyle, by wystarczyło?" no i wreszcie "czy ktoś to w ogóle będzie czytał?"(nie ukrywajmy, nikt nie pisze bloga dla samej przyjemności pisania - to można z powodzeniem uprawiać w domowym zaciszu własnego pulpitu :) ).
Już baaardzo dawno temu zanurzyłam się w świat kulinarnej (i nie tylko) blogosfery. Przez połowę tego czasu nosiłam się z zamiarem założenia własnego bloga, jako że gotować kocham pasjami i robię to z większym lub mniejszym powodzeniem odkąd dostałam pierwszą książkę kucharską w wieku lat 11 ("Całuski pani Darling", Małgorzaty Musierowicz - cudna lektura). Ciągle jednak wynajdywałam wymówki żeby tego nie robić - za mało czasu, za dużo zajęć, brak dobrego aparatu, posucha na polu inspiracji i inwencji, nie ta pora roku, złe światło. Jednak ostatnio potrzeba kreatywności ze mnie eksploduje, czasu mam mnóstwo, zbliża się wiosna razem z jej dobrym światłem, aparat pod ręką, a pobyt w Amsterdamie, mieście w którym mieszają się prawie wszystkie narodowości świata (tak!) inspiruje kulinarnie na wszystkie strony. Koniec z wymówkami.
Więc jestem. Blog jak w tytule, kucharzenie wegetariańskie, choć nie tylko makarony! Myślę, że w polskiej sferze blogów kulinarnych nadal mało jest tych wegetariańsko-wegańskich, im więc więcej, tym lepiej!

Myślałam też o przepisie na początek. Wiadomo, wypada dać coś smacznego i może nie za wymyślnego. Domowego. Mojego - w sensie przywiązania i ładunku emocji. I tak się składa, że ostatnio dość intensywnie pławiłam się w różnych moich odnalezionych historiach, myślach, zdaniach i smakach. To zaskakujące, odwiedzić siebie sprzed wielu lat i stwierdzić, że jest się z niej, tej siebie młodszej i mniejszej, dumną.
A te smaki co wygrzebałam teraz za mną chodzą i męczą, wplątują się pod język, wpływają do nosa. Smaki na najbanalniejsze ciepłe jedzenie podnoszące nastrój. Jedzenie na chandrę, na chmury, na lato, na słońce, na wannę, na przebudzenie, na dobranoc.

Banany smażone z miodem i cynamonem.
Sprawa jest prosta, drodzy państwo. Na tyle prosta, że nawet nie ma co się rozpisywać. Należy wziąć banan (lub dwa), i pokroić go na kawałki. Na patelni rozgrzać masło (ilość nie za duża, nie za mała), dodać łyżkę miodu. Kiedy wszystko się zmiesza, ale zanim masło spali należy wrzucić banana, sypnąć cynamonu (podejrzewam, że wszelkie korzenne przyprawy typowo ciastowe też sprawdzą się w tej roli) i wymieszać. I poczekać chwilę, aż banan się skarmelizuje, zmięknie, skurczy. A potem wrzucić do miseczki, schować się w kąt i jeść. 
Danie jest pyszne, słodkie, sycące, słodkie, kaloryczne, pyszne. Świetnie smakuje z jogurtem naturalnym wyjętym prosto z lodówki - piękna kompozycja.

Bez zdjęć, bo aparatu chwilowo nie było.
Do przeczytania niebawem!